z ksiązki Paolo Crepet "Nie potrafimy ich słuchać"
[Non siamo capaci di ascoltarli] - link
Konferencja w znanej narciarskiej miejscowości. Pogoda jest brzydka, wyciągi są ale nie są czynne, więc przyszło mi posłuchać kilku miejscowych, młodych instruktorów jazdy na nartach. Po zakończeniu konferencji zaprosili mnie na kolację: współbiesiadnicy w większości to instruktorzy, osoby sympatyczne, absolutnie nie nadęci czy małomówni, tak jak to z reguły my ludzie myślimy o góralach.
Po zakończeniu długiej rozmowy, jeden z nich, szczególnie otwarty i ironiczny poradził mi, żebym częściej przyjeżdżał do tej miejscowości, ponieważ jego zdaniem, okres wakacji zimowych jest niezwykłym obserwatorium dla tego, kto chce analizować lepiej włoskie rodziny od środka.
Poprosiłem go, żeby mi wytłumaczył dlaczego. - Podam Panu jeden przykład - powiedział instruktor jazdy na nartach. - My wszyscy którzy pracujemy na śniegu ustaliliśmy wspólnie jedną zasadę taką, żeby nie przyjmować do naszej szkółki dzieci poniżej czterech lat, ze zrozumiałych powodów ortopedycznych. Dobrze, to niech Pan zgadnie ilu rodziców kłamie, co do wieku dziecka, żeby nie straciło nawet jednej zimy?
Jest to prawda czy młody instruktor przesadza?
Jutro wystarczy pospacerować sobie przy wyciągach, powiedział. W końcu zostały naprawione. Żeby przekonać się, że mamy rację powiedział: wszędzie będą rodzice zajęci dokładnym ubieraniem własnych dzieciaczków, które są lub nie są w stanie stać na własnych nogach na śniegu, jak miniaturowych olimpijczyków.
Żeby mnie bardziej przekonać, młody instruktor radzi mi, abym pojawił się przy ceremonii zakończenia tygodnia, w sobotę popołudniu.
Tydzień na śniegu, żeby mógł zostać uznany za ważny, musi zakończyć się oczywiście zawodami na śniegu, z furtką na starcie, chronometrami, mini pucharami dla małych zwycięzców. Mały tłum dorosłych i dzieci zebrany w pobliżu domku skąd startuje slalom, na szczycie zjazdu. Dzieci - wszystkie bardzo małe - stoją już w kolejce, kolorowe i obcisłe kombinezony, kaski z dodatkami, najmodniejsze okulary, numer zawodnika dobrze widoczny. Jeden za drugim oczekują na swoją kolejkę na starcie. Trzy, dwa, jeden .... strat! Włączają się chronometry, dzieci odpychają sie kijkami, żeby szybko nabrać prędkości, po obu stronach furtki, na starcie, rodzice klaskają i krzyczą jak szaleńcy. Jeden z nich - czterdziestolatek, szczególnie przeżywający te zawody - krzyczy do synusia, który rusza do zjazdu, błagając - Ugryź tą furtkę!
Wieczorem, w hotelu, spotykam grupę tych rodziców nadal przeżywających wyczyny swoich małych zwycięzców. Na moje powątpiewające uwagi odpowiadają z niedowierzaniem. - Gdzie Pan żyje? - mówi mi jedna z nich. - To jest społeczeństwo współzawodniczące i im wcześniej moje dziecko nauczy się tego tym szybciej będzie w stanie bronić się i iść do przodu w życiu.
A czy rzeczywiście jest tak jak mówi ta pani, wszystko takie oczywiste i przewidywalne? I to jest jedyna pedagogika, którą możemy, potrafimy i chcemy zaoferować naszym dzieciom? Oczywiście, współzawodnictwo jest częścią rozpowszechnionej kultury i jest ona podzielana przez wielu, nawet z tych środowisk, których byśmy o to nie podejrzewali: ile pokoleń dzieci widziało Zecchino d’oro? [Festiwal piosenki dla dzieci]. A czy zakonnicy z Antoniano di Bologna nie zmieniają zabawy w zawody? Co ma wspólnego zamiłowanie do muzyki ze współzawodnictwem śpiewania? Nie zastanawiają się nad tym z jakim lękiem muszą sobie radzić te dzieci, które mają występować przed milionami telewidzów, jaki niepokój mogą czuć na myśl, że zostaną odrzucene, przegrają?
Dokładnie tak, ten instruktor nauki na nartach miał świętą rację, że wakacje są dobrym okresem obserwacji: patrzyłem na tych rodziców takich pewnych i pogardzających, ludzi cały czas zdolnych do rządzenia i stawiania wymagań. Jeżeli są tak zmęczeni, nie potrafią wygospodarować sobie jednej godziny spokoju lub rozmawiać i to tylko podczas jednego białego tygodnia, to kto wie jacy będą w następnym tygodniu, kiedy w końcu wrócą do neurotycznej codzienności ich naturalnego habitatu.
A czy współzawodnictwo rzeczywiście jest jedynym możliwym prawem, żeby przeżyć w naszym społeczeństwie? A czy rzeczywiście osoby współzawodniczące i wygrywające są również tymi najbardziej pogodnymi i szczęśliwymi? A czy szkoła jest rzeczywiście zobligowana spełniać ,za wszelką cenę, tego typu żądania części społeczeństwa, żeby zrobić ze wszystkich dzieci małych menagerów? A może mogłaby spróbować być również miejscem spokojnym, potrafiącym nauczyć jak przeżyć również te dzieci, które nie chcą stać się gladiatorami ale wrażliwymi osobami?
Mediolan, kilka dni później. Spotkanie w siedzibie Assolombarda z młodzieżą ze szkoły średniej: rozmawiamy o wchodzeniu na rynek pracy. W pewnym momencie, spóźniony, wchodzi dyrektor, żeby tylko pozdrowić i zaraz wrócić do swoich zajęć. Mówi sensowne rzeczy, wygląda na dobrego ojca który zna sekrety życia i uważa, że młodzież jest trochę niedorozwinięta umysłowo. Podczas swojej przemowy wypowiada jedno zdanie które mogłoby wydawać się banalne, w rzeczywistości jednak ma duże znaczenie: - .. „No i potem, moja droga młodzieży, zapamiętajcie sobie dobrze, że w życiu trzeba mieć dobrze wyostrzone zęby .. „-. Pojawił się wielki nauczyciel, myślę sobie.
Podczas przerwy pytam się grupy młodzieży co myślą o tym co powiedział dyrektor. - Zaraz widać, że ten typ wie jak żyć - mówi mi jeden z grupy, który wygląda na rzecznika - to człowiek wygrywający, nam podobają sie takie osoby jak on.... A z czego wynika to, że on jest wygrywającym? Pytam go. - Czy to możliwe, że nie zrozumiał Pan tego? Jeżeli chce Pan przekonać się rzeczywiście to niech Pan pójdzie tym pierwszym korytarzem, przejdzie do końca, wyjdzie na chodnik, po lewej stronie zaparkowany jest jego czarny Mercedes, który nie wiem nawet jaki jest długi ... mój ojciec ma Pandę: z tych dwóch kto zwyciężył, według Pana? Jeżeli do zwycięstwa potrzebne są ostre zęby, to będziemy je sobie piłować co wieczór, zamiast myć je sobie pastą do zębów. Prawda?
Może ta młodzież i ma swoje racje. Jeżeli nie chcemy być czystymi duszyczkami i obejrzymy się wokół siebie, to trudno nie zauważyć, że znaczna część naszych dzieci urodziła się i wyrosła z takim tokiem myślenia, wydaje się, że znajdują poczucie bezpieczeństwa tylko we współzawodniczących dorosłych, trochę cyniczni ale pewni siebie, którzy z całym przekonaniem wierzą, że życie albo jest zwycięstwem lub nie, dozwolony jest każdy środek, żeby osiągnąć ten cel. Z taką wizją rzeczywistości, nie tylko zasady etyczne i te moralne ale nawet niezbędna ocena zdolności stają się niewygodną przeszkodą. Osiągnięcie celu demonstruje się machając symbolami, które nasze społeczeństwo wyraźnie narzuciło jako emblematy sukcesu: władza, pieniądze, otaczanie się niepotrzebnymi rzeczami, arogancja, przemoc. I takich rodziców chciałaby mieć większość dzieci, takiego nauczyciela życia?
Od czasu do czasu, podczas dyskusji w której uczestniczę, wstaje ktoś i wygłasza swoje kazanie, grzmi przeciwko „społeczeństwu, które utraciło podstawowe wartości” często są to osoby z kościoła, które potem, kiedy przychodzi miesiąc maj, punktualnie proszą płatników o 1 promil: pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze, oczywiście nie pomoc. A więc dlaczego dzieci nie miałyby przyjąć takich zasad, przyjąć je jako własne, z takim samym przekonaniem, jak to zrobili ich rodzice?
Rozglądając się wokół nas, znalazłby się inny punkt widzenia, mniej rzucający się w oczy: można by zacząć dyskutować o wychowaniu opartym na innych kryteriach, gdzie emocje i związki uczuciowe mogą funkcjonować nie jako ograniczenia ale jako katalizatory indywidualnych zdolności. Może nasze społeczeństwo mogłaby odkryć na nowo radość i zegar planowania przyszłości dla przyszłych pokoleń, innej od tej z góry przewidzianej i monotonnej, mniej akceptowanej ale bardziej kreatywnej .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz